linki autorzy opracowań książki kontakt lista tematyczna lista chronologiczna strona główna  

Zapomniane przykazanie

Nie słyszałem, aby ktokolwiek badał, które z przykazań najmocniej tkwi przeciętnemu człowiekowi w pamięci. Ale gotów jestem pójść o zakład, że w takim badaniu przykazanie dziesiąte wymieniane byłoby najrzadziej, jeśli w ogóle. Powiedziałbym nawet - jeśli nie jest to sformułowanie zbyt frywolne - że owo przykazanie ma wręcz pecha. Już choćby przez to, że w tradycyjnym polskim przekładzie została z niego tylko połowa: "ani żadnej rzeczy, która jego jest". Druga połowa zawarta jest w poprzednim i trzeba chwili umysłowego wysiłku, żeby połączywszy jedno z drugim uświadomić sobie jego znaczenie: nie pożądaj żadnej rzeczy, która należy do bliźniego.

Na tym nie koniec, bo dokonawszy tego łatwo uznać, że właściwie dziesiąte przykazanie powtarza tylko nieco innymi słowami to, co raz już zostało powiedziane w przykazaniu siódmym, "nie kradnij". Od takiego zaś stwierdzenia prosta już droga, by uznać zakaz pożądania cudzych dóbr za swego rodzaju naddatek, uzupełnienie do przykazania siódmego, o które można dbać, no, powiedzmy, odrobinę mniej niż o wszystkie pozostałe. Bardzo to niebezpieczna myśl. Skoro Ten, który dał nam przykazania, uznał za słuszne przestrzec nas osobno przed samym tylko pożądaniem tego, co do nas nie należy, powinniśmy raczej wyciągnąć stąd wniosek, że istnieje pewien rodzaj zła, u źródła którego może leżeć sama tylko chęć posiadania cudzego dobra. Że owo zło możemy powodować wcale nie uczestnicząc w kradzieży, nie wyciągając osobiście ręki po cudze. Że, krótko mówiąc, skoro osobno nas o tym uprzedzono, powinniśmy się chrapki na nie swoją własność wystrzegać szczególnie pilnie.

Czy o tym pamiętamy? Ani trochę. Przytłaczająca większość ankietowanych przez CBOS Polaków podpisała się pod stwierdzeniem, że bogatych powinno obciążać się kosztami świadczeń na rzecz uboższych; że jest niesprawiedliwe, aby jeden miał, a drugi nie, i że państwo powinno wyrównywać takie dysproporcje za pomocą podatków. Przy czym tak się jakoś składa, że odsetek ludzi podzielających tę opinię wzrastał szczególnie wśród tych, którzy sami są ubodzy (a w każdym razie za takich się uważają). Skoro nam brakuje, chcemy korzystać z tego, co należy do innych: w takim duchu wychowywano nas od dziesięcioleci. Nie widzimy nic złego w tym, że po to, by pomóc ubogim - czyli nam - państwo zabierze komuś tam bogatszemu, kogo zresztą nawet nie znamy. Ba, gotowi jesteśmy uważać, że nam się to, w imię sprawiedliwości społecznej, należy! I nikomu, naprawdę nikomu (a rozmawiałem o tym nie raz, proszę mi wierzyć) nawet nie przyjdzie do głowy, że to sprzeczne z podstawami katolicyzmu. - Dlaczego? - dziwią się ludzie. - Przecież wszyscy tak uważają, przecież to normalne, i na całym świecie też tak się robi.

Trudno o bardziej dobitny przykład spustoszeń, jakie poczynił socjalizm w mózgach pokoleń: niemal wszyscy uważamy, że nam się od państwa należy to czy tamto, że to rząd powinien nam zapłacić za szkołę, emeryturę, lekarza. Skąd rząd to weźmie - nikogo już nie obchodzi. No cóż, komuś zabierze, ale przecież tamten ktoś ma dużo, a nam nie starcza. Zresztą my sami, osobiście, nic nikomu nie zabieramy. My mamy czyste ręce; bierzemy tylko to, co się nam należy. Nie ma więc powodów do wyrzutów sumienia...

Bardzo ciekawą uwagę zapisała w swoim dzienniczku błogosławiona siostra Faustyna Kowalska: Co robi Pan, kiedy grzeszymy? Napomina nas i stara się zawrócić ze złej drogi. Ale co robi, kiedy grzesznik okaże się zatwardziały i na owe napomnienia nie zważa? Ano wówczas Pan udziela mu nauczki ostatecznej: po prostu spełnia jego marzenia.

Nie inaczej dzieje się i z nami; ze społeczeństwami, które w ostatnim stuleciu dały się skusić obietnicom socjalistów i zupełnie wyrzuciły z pamięci ostrzeżenie, by nigdy nie pożądać żadnej rzeczy, która należy do kogo innego. Marzenia o bezpłatnych szkołach, lekarzu, czy przeróżnych innych świadczeniach zostały wszak spełnione. I czy naprawdę jesteśmy z tego zadowoleni?

Wystarczy chwila starannego przyjrzenia się rządzącym gospodarką mechanizmom, by zauważyć podstawowe kłamstwo, którego zdemaskowanie obraca wniwecz wszelkie teorie "sprawiedliwości społecznej": swych dochodów, przeznaczanych na poprawianie standardu życia ubogich, państwo nie czerpie wcale od najbogatszych! Potoczne przekonanie o ich większym obciążeniu, a co za tym idzie wszelkie teorie, bazujące na tym przesądzie, są po prostu kompletną bzdurą zdatną do mamienia maluczkich, lecz absolutnie nie wytrzymującą krytyki. W istocie bowiem to właśnie bogacze są w państwie opiekuńczym jedyną grupą, która de facto żadnych podatków nie płaci.

Dlaczego bogaci nie płacą podatków? Z szeregu powodów. Po pierwsze nawet w krajach bardzo zamożnych, gdzie przez wiele lat panował "dziki" kapitalizm, jest ich po prostu zbyt mało, by, razem wzięci, mogli wnieść do państwowej kasy znaczącą sumę. Nawet gdyby ich zrujnowano, zagarnięte fortuny rzucone do podziału między całe społeczeństwo zniknęłyby niczym śnieg na kuchennej płycie. Państwo musi więc szukać dochodu gdzie indziej - skubiąc ubogich. Wie to każdy kupiec, że zarabia się na obrocie, a nie na sztuce; podobna zasada obowiązuje i w podatkach: tysiąc emerytów oddających po 20% swych dochodów przynosi rządowi znacznie więcej niż dziesięciu bogaczy, nawet gdyby tym ostatnim zabrano po połowie mienia.

Jednak zabrać im tego fizycznie nie sposób - i to po drugie - chyba że w drodze jednorazowej, policyjnej konfiskaty, jak to zrobili bolszewicy. Bogactwo bierze się bowiem z reguły z produkcji bądź świadczenia usług. Każdy zatem podatek, jakim państwo takiego przedsiębiorcę obciąży, zostaje przez niego przerzucony w cenę produktów i usług. Płacą go więc nie właściciele fabryk, tylko klienci kupujący ich wyroby, z reguły ubodzy. Ba, w ten sposób na ubogich przerzucane są nawet podatki nałożone na towary luksusowe; bogacze, którzy jako jedyni takie towary kupują, muszą wszak odbić sobie poniesiony wydatek i czynią to opisanym wyżej sposobem.

Czy zatem opodatkowanie przedsiębiorców nie niesie ze sobą zgubnych skutków? Niestety, niesie. Skutkiem podnoszenia podatków jest wzrost cen. I tutaj zaczyna działać fatalny w skutkach dla kraju mechanizm. Drogim wyrobom trudniej znaleźć nabywców, spada więc na nie popyt, i po pewnym czasie część producentów musi ograniczyć produkcję, a to oznacza zwalnianie pracowników. Zwolnieni tracąc źródło dochodów ograniczają swe zakupy tylko do tego, co najpotrzebniejsze: sprawia to, że popyt na rynku malaje jeszcze bardziej, kolejne firmy zwalniają więc pracowników, którzy ograniczają swoje zakupy, i tak dalej. Błędne koło rusza.

Jego obroty znakomicie przyśpiesza rząd, który chcąc kupić sobie zwycięstwo w następnych wyborach czym prędzej idzie za "głosem ludu" i przydziela bezrobotnym zasiłki. Naturalnie, aby to zrobić musi dysponować pieniędzmi, a więc - podnosi podatki nakręcając tym samym wiodącą w dół spiralę. Aby rozdzielać zasiłki, rząd musi dysponować odpowiednim biurokratycznym aparatem, który będzie bezrobotnych rejestrował, rozdzielał, co jest do rozdzielenia, pisał sprawozdania etc. To kosztuje. W Polsce ad. 1993 ogólna suma wydana z budżetu państwa na opiekę nad bezrobotnymi była sześć razy większa od łącznej sumy wypłaconych zasiłków. Co oznacza, że aby wypłacić bezrobotnemu milion, rząd wydaje pięć milionów na biurokrację.

Ale to oczywiście nie wszystko. Żeby przeciwdziałać bezrobociu, rząd zaczyna ustalać rozmaite podatkowe ulgi - np. inwestycyjne lub na tworzenie nowych miejsc pracy. Musi także ustępować przed silnymi grupami nacisku, które mogłyby go obalić - rolnikami, górnikami etc. (choć, o czym grupy te nie wiedzą, prędzej czy później i tak im się do kieszeni dobierze). System podatkowy staje się coraz bardziej skomplikowany i po pewnym czasie nikt już, poza specjalistami, nie potrafi się zorientować w labiryncie ulg, zwolnień i wykluczających się wzajemnie przepisów.

I tu dopiero zaczyna się istny raj dla kombinatorów. Nasz bogacz czym prędzej zatrudnia wyspecjalizowanych w "doradztwie podatkowym" prawników i zręcznie wypełniając papiery ma kłopot z głowy. To jest trzeci powód, dla którego nie można z niego, tak naprawdę, ściągnąć podatków. Im więcej zarabia, tym lepszych specjalistów może zatrudnić; najbogatsi zatrudniają wręcz tych samych, którzy doradzają rządowi... jak ściągać podatki z tych, którzy się od ich płacenia migają różnymi prawnymi kruczkami. Nic, tylko być doradcą podatkowym.

W okresie świątecznym w Warszawie (gdzie indziej zapewne też, ale Warszawę znam z autopsji) niemal wszystkie restauracje przeżywają istną inwazję chętnych do organizowania w nich przyjęć. Czemu? Ano, rachunek za takie przyjęcie można włożyć w koszty firmy, czyli przerzucić na jej klientów. I tak jest ze wszystkim. Biznesmen jeżdżący zachodnią limuzyną i obnoszący się z telefonem komórkowym zarabia przeciętnie... kilkanaście milionów złotych. Oficjalnie. Samochód i telefon to własność firmy. I cóż zrobić? Niektórzy twierdzą: rozbudować kontrolę skarbową, konfiskować, poddać ceny oficjalnej kontroli, aby "spekulanci i paskarze" nie mogli ich zawyżać, i karać, karać... Ale bądźmy realistami - wszystko to było już ćwiczone i skończyło się sromotną klęską. Kto będzie kontrolować? Jeśli urzędnik, który ma kilka milionów pensji, jednym podpisem będzie decydować o czyichś miliardowych zarobkach, to czy oprze się on pokusie wzięcia łapówki? Kto go dopilnuje? Przecież nie postawimy przy każdym policjanta, a przy każdym policjancie drugiego, żeby pilnował kolegi. Choćby z tej przyczyny, że nie ma na to pieniędzy w wiecznie dziurawym budżecie, który musi już pokrywać koszty zasiłków oraz koszty coraz bardziej rosnącego aparatu kontroli skarbowej i biurokracji z urzędów pracy...

Uważny czytelnik może sądzić, że przyłapał mnie na sprzeczności. Z jednej strony bowiem piszę, że przedsiębiorców nie można opodatkować, że płacą za nich ich klienci i tak naprawdę nic im to nie szkodzi - z drugiej zaś, że przedsiębiorcy szukają sposobów, by się od płacenia podatków wykręcić. Jak to jest?

Otóż, wbrew pozorom, sprzeczności nie ma. Przedsiębiorcy opodatkować nie można, ale można go podatkami zrujnować. Drogie wyroby, jak już się rzekło, sprzedają się gorzej, więc zyski stopniowo maleją. Wysokie podatki powodują, że grono bogaczy maleje. Prosty mechanizm sprawia, że w pierwszej kolejności wypadają z tego grona ludzie uczciwi. Zawsze natomiast pozostają ci, którzy tkwią w tzw. "układach". Im żadna recesja nie jest straszna; zawsze załapią się na rozmaite formy państwowej "promocji" przedsiębiorczości, na rządowe zamówienia, preferencyjne kredyty i inne formy państwowej interwencji. Zawsze mogą liczyć na informację o okazji do krociowych zysków wskutek przygotowywanej przez rząd zmiany kursów, ceł lub stóp procentowych. Oto kolejny skutek prób realizowania marzeń o "sprawiedliwości społecznej". Wytwarza się zamknięta, wąska grupa wielkich bogaczy, żyjących w doskonałej symbiozie z ludźmi władzy. Oligarchia ta, wbrew potocznemu mniemaniu, wcale nie jest zainteresowana kapitalizmem. Wręcz przeciwnie: kapitalizm oznaczałby jej natychmiastowy koniec, albowiem kapitalizm oznacza swobodną konkurencję, a wolna konkurencja oznacza, że ten, kto umie produkować szybciej, taniej i lepiej, kto jest bardziej pomysłowy, puszcza drogich producentów i nieudolnych handlowców z torbami. W państwie opiekuńczym natomiast konkurencja nie powstanie, zdławiona w zarodku administracyjnymi ograniczeniami i podatkami. Zyski członków oligarchii są więc większe, niż można by na to liczyć w kapitalizmie. Logiczny stąd wniosek, że oligarchii stokrotnie opłaca się zyski te inwestować w utrzymanie istniejącego porządku, a nawet - do pewnego momentu, gdy zrujnowana tym porządkiem gospodarka nie zacznie się osuwać w otchłań - w zwiększenie zakresu "opieki państwa nad ubogimi". Dlatego członkowie tej uprzywilejowanej kasty biznesmenów "z układu" ochoczo finansują partie lewicowe i centrowe. Te zaś przyjmują pieniądze chętnie - wszak potrzebują ich na utrzymanie biur, na plakaty, chorągiewki, kupowanie dziennikarzy - słowem na wszystko, co jest potrzebne do tumanienia ludzi "sprawiedliwością społeczną" i wygrywania wyborów.

Na tym jednak lista nieszczęść powodowanych przez marzenia o życiu na cudzy koszt wcale się nie wyczerpuje. Wróćmy do poprzedniego wątku: skąd państwo bierze pieniądze na "bezpłatną" służbę zdrowia lub oświatę, na milionowe rzesze urzędników, na subwencje do deficytowych gałęzi gospodarki i wszystkie te udoskonalenia, które przeciętnemu obywatelowi wydają się takim dobrodziejstwem? Skoro nie od bogatych - to znaczy, że od tych, którzy zarabiają niewiele. Przy czym państwo zastosowało tu pewien sprytny wybieg, sprawiający, że przeciętny obywatel wcale nie ma świadomości, iż płaci podatki. Otóż podatki te pobiera się nie bezpośrednio od niego, lecz od pracodawcy. Dopiero na koniec roku, wypełniając PIT-a, niektórzy dowiadują się z niego, że w ubiegłym roku potrącono z ich pensji tyle a tyle złotych. Nie dowiadują się jednak, ile potrącono na ZUS, na fundusz pracy i inne tego typu składki, będące także formą opodatkowania (powiem ile: ponad połowę zarobków). Przeciętny obywatel spogląda smętnie na swoją niedużą pensyjkę i pociesza się: no cóż, na niewiele to wystarcza, ale przynajmniej mam za darmo lekarza i szkołę dla dziecka.

Dodajmy, że - pomijając już wcześniej opisany mechanizm "odbijania sobie" podatków zapłaconych przez bogatych na biedniejszych - w roku 1993 budżet państwa ściągnął trzy razy więcej pieniędzy z emerytów i rencistów niż z tych, którzy w deklaracjach podatkowych wykazali roczne dochody większe od 120 milionów. Czy to nie daje do myślenia?

Ale to dopiero początek; wpływy z podatku dochodowego stanowią zaledwie 23 procent budżetu państwa. Skąd państwo bierze resztę? Ha, tu system państwa opiekuńczego zaczyna odsłaniać całą swą ohydę. Resztę budżetu tworzą tzw. podatki pośrednie. Ich głównym źródłem są nośniki energii. Za jedną kilowatogodzinę prądu rząd polski na początku 1994 roku płacił elektrowni 235 złotych, ale od użytkownika pobierał za nią - 1230 złotych. Jedna KWh to zatem dla rządu 995 złotych czystego zysku. Ceny mogą się tu zmieniać, ale proporcja raczej nie, a jeśli, to na jeszcze gorszą. Czy ktoś ma ochotę policzyć, ile płaci tą drogą na to, co uważa za "bezpłatne"? Szkoda czasu. Możemy wszak uwzględnić w takim liczeniu tylko nasz domowy rachunek za światło. Ale - kto płaci za prąd zużywany przez przemysł? Jasna sprawa - ci, którzy kupują jego wyroby, bo przecież cena zużytego prądu wchodzi w koszty produkcji. A zatem - to my płacimy, robiąc zakupy. A to nie wszystko. Podobnie jak z prądem jest z benzyną - w jej cenie podatek stanowi dwie trzecie. Wszystko, co kupujemy, trzeba wszak przewieźć i odwieźć, i to wielokrotnie. Ale to nie wszystko - podatek stanowi połowę ceny oleju napędowego, który obok nawozów decyduje o cenach żywności. Ale to nie wszystko...

Nie starczyłoby miejsca, gdybym chciał wyliczyć wszystkie drogi, jakimi finansujemy z naszych dochodów budżet. Bo trzeba jeszcze pamiętać, że każdy podatek może być przerzucany w nieskończoność. Na przykład ogromny podatek nałożony na wódkę (ponad dwie trzecie ceny) opłacany bywa także przez niepijących, bo pijący po prostu kalkulują wyżej cenę swoich usług (komuż nie zdarzyło się zatrudniać np. hydraulika "za pół litra"?). Nie mówiąc już o tym, że płacą za niego głównie żony i dzieci alkoholików. Niezwykle skomplikowany system wzajemnych powiązań, jaki stanowi społeczeństwo, sprawia, że ostatecznie wszyscy, jako konsumenci, płacimy tyle samo. W naszym, Polaków, wypadku - bardzo, bardzo dużo.

Ma to rozmaite skutki, wszystkie złe. Po pierwsze - powtórzmy to jeszcze raz - nasze wyroby stają się przez to drogie i nikt na świecie nie chce ich kupować. Ba, nam samym bardziej opłaca się kupować koszulki przywiezione z drugiego końca świata, np. z Tajwanu, niż dawać pracę łódzkim prządkom; taniej wypada nam kupować żywność zagraniczną niż produkowaną przez polskiego rolnika. (Czy trzeba udowadniać, że rządowe przeciwdziałanie temu za pomocą "opłat wyrównawczych" to kolejny krok po równi pochyłej?). Rujnuje to nasz kraj, sprawia, że rośnie bezrobocie, że tracimy rynki zbytu i że stopniowo biedniejemy. Sprawia także, iż w budżecie państwa brakuje pieniędzy, więc rząd podnosi podatki, przez co biedniejemy jeszcze bardziej - i tak w nieskończoność.

Ale przede wszystkim skutkiem owego podatkowego rozpasania jest to, że pensja przeciętnego Polaka maleje, zaś czynsze i ceny w sklepach rosną. Że, krótko mówiąc, nasze pensje na nic już nie wystarczają.

I tu następuje zadzierzgnięcie pętli, którą sami sobie założyliśmy na szyję: skoro zostaliśmy obrabowani z 80 procent należnych nam dochodów (tak! aż tyle kosztuje nas w tej chwili ten system!), zostajemy nieodwołalnie skazani na utrzymanie państwa. Rzeczywiście bowiem w takiej sytuacji nie stać nas już na zapłacenie za lekarza, szkołę lub prywatne ubezpieczenie emerytalne. Wszystko to otrzymujemy "bezpłatnie" w najpodlejszej jakości, ale wszak państwo, aby spełnić nasze oczekiwania, musi zatrudnić całą armię urzędników (obecnie w Polsce około trzech milionów). Państwowe, wiadomo, to niczyje, pozbawione gospodarza - a więc mnożą się okazje do marnotrawstwa, do defraudacji, różnymi drogami znikają grube miliony. To wszystko sprawia, że za "bezpłatne" świadczenia płacimy o wiele, wiele drożej niż płacilibyśmy za płatne. Domagamy się więc... no, czego? Dotacji, świadczeń i opieki ze strony państwa, rzecz jasna. I dostajemy to. Oczywiście kosztem zwiększenia spoczywających na nas obciążeń. To zaś sprawia, że pieniędzy mamy jeszcze mniej i żyje nam się jeszcze gorzej.

Równia pochyła. Błędne koło. Niewielka pociecha, że w podobną spiralę wpadły państwa zachodnie - bo raz, że one spadają ze znacznie wyższego pułapu, a dwa, że my zaszliśmy na drodze państwa opiekuńczego dalej (Polak oddaje rządowi 80 procent swych dochodów, Szwed - 70 procent, Niemiec czy Francuz - około 45 procent).

Co najstraszliwsze, wydaje się, że z owej sytuacji nie ma wyjścia: tylko szaleńcy, podobni piszącemu te słowa, mogą wszak wierzyć, że tumanieni od pokoleń obywatele mogą w wolnych, demokratycznych wyborach wyrzec się "zdobyczy socjalnych", które im się (jak wciąż głęboko wierzą) należą, i za które - wciąż chcą się okłamywać - płacą inni, ci bogatsi. Sama myśl, by coś tu zmienić, budzi wśród tych zaślepionych i doprowadzonych na skraj nędzy nieszczęśników żywiołowe protesty.

Ale czy bieda jest jedynym tego samookłamywania się następstwem? Nie. Na dłuższą metę ujawniają się skutki jeszcze gorsze. Tracimy wpływ na wychowanie naszych własnych dzieci. Nasi synowie pukają się w czoło, gdy ktoś im mówi o pracy - trudzić się za sumę niewiele większą od zasiłku? Nędza rodzi społeczne patologie, nasila się przestępczość, ginie uczciwość, honor, godność ludzka. Życia zamienia się w pasmo codziennych, drobnych udręk, w szereg paroksyzmów irracjonalnej wiary w kolejnych "odnowicieli", którzy choćby nawet chcieli, nic zmienić ani odnowić nie mogą, nie potrafiąc uderzyć w przyczynę zła - przeplatane okresami apatii i marazmu. Aż w końcu cały naród, całe państwo stacza się nieuchronnie ku upadkowi, jakiego wszak raz już w naszych dziejach doświadczyliśmy...

Popatrzmy - tyle nieszczęść ściągnęliśmy na siebie samych i na nasze dzieci tylko dlatego, żeśmy gremialnie wyrzekli się owej przestrogi, zawartej w ostatnim, tak zupełnie dziś zapomnianym przykazaniu. Że zamiast liczyć na siebie samych, na własne ręce i pracę, woleliśmy uznać, iż wszystko nam się należy kosztem innych i państwo winno to prawo wyegzekwować. Że ulegliśmy podszeptowi - zaiste, szatańskiemu - iż "należy nam się" to, co należy do innych. Ile jeszcze będziemy musieli znieść biedy, ile pokoleń wychować w demoralizacji, beznadziejności i braku perspektyw, zanim jako naród odważymy się pójść za głosem rozsądku i odrzucić tak nas zniewalające miraże "sprawiedliwości społecznej" i "bezpieczeństwa socjalnego"? Zanim przypomnimy sobie o tym ostatnim, zlekceważonym przez wiek XX przykazaniu?

RAFAŁ A. ZIEMKIEWICZ


Rafał Aleksander Ziemkiewicz: ur. 13.09.1964, absolwent polonistyki na UW, autor kilku książek science-fiction, felietonista, członek Unii Polityki Realnej.

 

 


[Strona główna] zHTMLizował Piotr Paczkowski
paka@kki.net.pl
[Waldemar Łysiak] [Teksty rozmaite]
[Muzyka na PeeCee] [Pożyteczne użytki]
[Linki i sznurki] [Słowo o mnie]

[początek]